Zdecydowanie był to jeden z tych bardziej spontanicznych wypadów – ot posypały mi się “plany” na początek czerwca a urlop już wypisany… Na szczęście w takich sytuacjach mogę liczyć na mojego nie mniej szalonego towarzysza podróży – Pawła, który bez wahania na moją sugestię “a może tak nad morze” powiedział – dawaj, jedziemy!
Przygotowania
Dość szybko doszliśmy do porozumienia w zakresie planu: pierwszego dnia przejeżdżamy przez mniej atrakcyjne tereny, więc lecimy na możliwie dużą odległość, aby w kolejnych móc więcej pozwiedzać. Drugiego powinniśmy przejeżdżać przez znacznie przyjemniejsze i mniej nam znane rejony pomiędzy Wałczem a Bornym Sulinowem. Trzeci dzień jazdę rozpoczniemy w okolicy Drawska Pomorskiego – rejonu, który wielokrotnie oglądałem zza szyby samochodu pędząc nad przereklamowany Bałtyk. Wiele razy podziwiałem urokliwe jeziora tego rejonu przez kilkanaście sekund, tym razem chciałem im poświęcić znacznie więcej uwagi. Tego dnia planowo powinniśmy dotrzeć nad morze, lecz urlopu wypisaliśmy dodatkowo na dzień czwarty – gdyby coś poszło nie tak mieliśmy zapas czasu na dotarcie do Kołobrzegu skąd zabrać miał nas pociąg powrotny do Wrocławia.
Mam problem z pakowaniem się. Muszę to przyznać. Zawsze chcę zabrać za dużo, mimo przygotowanej listy na końcu zawsze dorzucam trochę szpeju, który często finalnie się nie przydaje. Tym razem postanowiłem zamknąć się w jednej sakwie Crosso Dry Big oferującej 30l pojemności. Było to duże wyzwanie, zważywszy, że chciałem zabrać drona (przydał się) i gimbala (bezsensowny sprzęt na takiej wyprawie) aby uwiecznić wycieczkę na filmie. Pozostałe rzeczy udało się ograniczyć do minimum i nie ukrywam, że byłem z tego całkiem dumny. Pomijam fakt, że trasa biegła głównie nizinami i waga bagażu nie była aż tak istotna 🙂 Mimo to i tak zostałem zawstydzony przez towarzysza podróży, który spakował się typowo bikepackersko i tradycyjnie znów jego w pełni załadowany rower był lżejszy od mojego pustego Rometa 😀
Dzień pierwszy: Wrocław – Czarnków (271km)
Max elevation: 1154 m
Total climbing: 2862 m
Zgodnie z planem ruszyliśmy o 5:40 rano, aby możliwie długo jechać z chłodem poranka gdyż zapowiadano upały. Oczywiście już pierwsze 10km upłynęło pod znakiem błądzenia i ciężkich decyzji czy ufać nawigacji OSMAnd, Mapom Google czy własnej intuicji. Na szczęście szybko wybrnęliśmy z błędnie powziętej ścieżki i dalsza trasa przebiegała już bez większych zakłóceń.
Na szczęście przy kolejnej wyprawie nie popadam już w paniczne zabieranie zapasów wody na cały dzień – mimo, że pierwszy dzień wyprawy przypadał na Boże Ciało to nie było kłopotu ze znalezieniem otwartej stacji paliw bądź sklepu. O samym fakcie święta przypomniałem sobie w dość zabawny sposób, gdy wjeżdżając główną ulicą do Gostynia nie zwróciłem uwagi, że ulica jest podejrzanie pusta nawet jak na dzień wolny. Również dziwnie obserwujący mnie ludzie po obu stronach nie zmącili mojego spokoju, dopiero gdy pod kołami pojawiły się kwiaty a przed sobą ujrzałem (dosłownie) niesionego Jezusa zrozumiałem, że wjechałem w sam środek procesji z okazji Bożego Ciała. Lekko skonsternowany zsiadłem z roweru i przebiłem się przez szpaler wiernych aby nie zakłócać już bardziej obrzędów 🙂
Dotarcie z Wrocławia do Poznania około godziny 15 uświadomiło mi, jaki dystans już pokonaliśmy. Upał dawał się we znaki, na szczęście nadłożyliśmy kawałek trasy aby odwiedzić moją rodzinę z Poznania, skorzystać z gościnności, zjeść energetyczny obiad i skorzystać z prysznica. Niestety czas nas gonił, więc po chwili odpoczynku ruszyliśmy w dalszą trasę.
Nie mieliśmy zaplanowanych ani zarezerwowanych żadnych noclegów uznając, że nie wiemy ile danego dnia uda nam się przejechać. W okolicach Połajewa dopadł mnie poważny kryzys, wszak pobiłem tego dnia swoją życiówkę już o ponad 100km, jednak po namowach Pawła udało mi się jeszcze wykrzesać siły i dojechać do Czarnkowa, gdzie miał znajdować się obiecujący hostel znaleziony w sieci…
… który był otwarty na oścież, ale nikogo w nim nie było. Znaleźliśmy numer telefonu do recepcji, okazało się, że właściciele wyjechali korzystając z braku rezerwacji i … zapomnieli zamknąć obiekt. Kolejne poszukiwania w Google nie przyniosły wielkich rezultatów, jeden luksusowy hotel i jeden apartament na wynajem za więcej niż planowaliśmy przeznaczyć na ten nocleg – ale trudno, z braku laku udaliśmy się na miejsce. Udało się wytargować niewielki rabat, znaleźć miejsce na zapleczu baru do przechowania rowerów. Jedynymi plusemi apartamentu była niezła knajpa tuż pod nim oraz pełen barek, który akurat pomógł uzupełnić płyny po ciężkim dniu 🙂
Dzień drugi: Czarnków -> Osiczyn (135km)
Max elevation: 251 m
Total climbing: 2435 m
Drugi dzień miał być już znacznie bardziej turystyczny. Zaczął się dobrze, pranie przez noc zdążyło wyschnąć, łóżka okazały się nadwyraz wygodne (warte sowitej ceny) a uzupełnione płyny nie szumiały w głowie.
Pierwszy większy postój zrobiliśmy w Wałczu nad pięknym jeziorem Raduń. Było jeszcze wcześnie, na plaży pusto. Akurat idealne miejsce na kanapkę w przerwie i parę ujęć z drona.
W okolicznym parku są utworzone bardzo ładne ścieżki edukacyjne. Estetykę psują momentami nieco zbyt plastikowe rzeźby przedstawiające lokalne (i nie tylko) gatunki ryb – rozumiem ideę i bardzo popieram, ale momentami wykonanie budziło trochę do życzenia. Niemniej chwila na selfie się znalazła 🙂
Latająca zabawka Malownicze jezioro Raduń
Kilkanaście kilometrów dalej zboczyliśmy z trasy, aby odszukać w lesie pozostałości dawnych silosów zbudowanych przez ZSRR. Jest tam też dawna wyrzutnia rakiet balistycznych. Jedna z trzech, które były wybudowane w Polsce. Ruiny kompleksu składają się obecnie się z 3 bunkrów mieszkalno-bojowych i jednego magazynu o długości 30 metrów. Dziś te miejsca to głównie schronienie dla nietoperzy a część magazynowa jest ogólnie dostępna. Fajnie było to miejsce odwiedzić ze względu na unikalność obiektów oraz wyczuwalną aurę tajemniczości związaną z niejasnym przeznaczeniem tych umocnień.
Same bunkry były oczywiście obwarowane licznymi napisami zakazującymi wejścia do środka, ale samo przejście nie było niczym zabezpieczone. Na plus trzeba przyznać, że ktoś prawdopodobnie amatorsko wykonał wewnątrz pewnego rodzaju balustrady – my wchodziliśmy wyposażeni w latarki, ale bez nich istniało ryzyko, że ktoś nie zauważy uskoku i spadnie około 2 metry w dół. Same bunkry nie są duże, ale stopień ich wykończenia robi wrażenie, wyglądają na mocno dopracowane obiekty o konkretnym przeznaczeniu. Największym ich plusem był chłód panujący wewnątrz – dzień zrobił się już potwornie duszny i gorący, więc te kilkanaście minut pod ziemią było jak zbawienie dla zmęczonego organizmu.
Tablica informacyjna była mocno oddalona od umocnień Bunkry przywitały nas przyjemnym chłodem Kogo by to powstrzymało? Taka belka też nas nie zatrzyma W środku był faktycznie niebezpieczny uskok
Kolejnym przystankiem na trasie było Borne Sulinowo – miejsce, o którym wiele słyszałem od znajomych a w którym nigdy nie miałem okazji być. Okazało się bardzo przyjemnym, ładnym miastem położonym nad pięknym jeziorem – udało się znaleźć chwilę aby objechać słynny cypel znajdujący się na środku jeziora i chwilę pobłądzić po nadbrzeżnej części podglądając wędkarzy czy radośnie grillujące rodziny.
Od Bornego już tylko kilkanaście kilometrów dzieliło nas od celu drugiego dnia – noclegu w rodzinnym domu Pawła. Szybkie zakupy na stacji paliw przed samym celem pozwoliły zjeść solidną kolację, uraczyć się zimnym piwem i mieć zapasy na kolejny dzień podróży.
Dzień trzeci: Osiczyn – Mielenko
przez Drawsko Pomorskie (130km)
Trasa jest niestety urwana na początku – zegarek rejestrujący trasę zawiesił się i nie odzyskał danych po restarcie. Zapis obejmuje niestety tylko połowę przejechanej trasy
Max elevation: 160 m
Total climbing: 338 m
Drawsko Pomorskie mnie zachwyciło. Piękne tereny warte tego, aby tylko dla nich przyjechać z nieco bardziej górskim rowerem i podziwiać malownicze pagórki obsiane jeziorami. To jeden z tych rejonów, który może nie ma szumnych i bardzo popularnych atrakcji, ale sam w sobie jest tak urokliwy, że gdzie się człowiek nie ruszy tam coś ładnego zobaczy. Na liście rzeczy do odwiedzenia mieliśmy drogę przebiegającą między jeziorami Drawsko i Żerdno – jedno z tych miejsc, które z wyjazdów nad Bałtyk samochodem zapamiętałem najbardziej. Nie zawiodło pokładanych w nim nadziei. Zamarzyło mi się wrócić w to miejsce, wypożyczyć kajak i popływać po zakątkach tych pięknych jezior, z których duża część jest połączona kanałami, którymi można przemieszczać się między zbiornikami.
Bardzo intrygowało nas znajdujące się w odległości kilku kilometrów od naszej trasy szeroko reklamowane na bannerach Muzeum PGR. Dotarcie do niego zajęło nam dłuższą chwilę – z każdym kolejnym drogowskazem do atrakcji jego umiejscowienie było mniej roztropne a wskazania bardzo nieprecyzyjne. Gdy finalnie znaleźliśmy się na miejscu okazało się, że jest za wcześnie – muzeum otwierali dopiero po godzinie 12:00. Dość dziwna pora, ale cóż było zrobić, nie planowaliśmy tak długo zabawić w tym miejscu – tego dnia mieliśmy już dotrzeć nad Bałtyk! Jedyne co nam się udało to po “zwiedzić” zza płotu zewnętrzną wystawę maszyn rolniczych i wygłaskać kota, który prawdopodobnie robił za stróża tego miejsca 🙂
Przyjaciel nie był zadowolony, że już musimy lecieć
Miałem duży problem z tym, żeby w końcu obrać kurs nad morze. Każda ścieżka wydawała się fajna, tempo mieliśmy (jak na nas) bardzo spacerowe, pogoda dała trochę luzu – nic tylko rozkoszować się podróżą. Może trzeba było tak zrobić, bo ta sama pogoda zrobiła nam psikusa – jak tylko opuściliśmy zalesione tereny chyba sam Posejdon postanowił dmuchać nam w twarz zamieniając jazdę w koszmar.
Tak, można było szybciej, można było krócej, mogło nie wiać tak w twarz na końcu trasy… Nie o to chodzi! To miała być wyprawa podczas której zwiedzimy i docenimy rejony Polski, które normalnie obserwujemy parę minut przez szybę pędząc nad przereklamowany Bałtyk.
~ Tomek Banasiak
Korzystając z tego, że dojechaliśmy do Mielenka postanowiłem odwiedzić miejsce, gdzie już kiedyś nocowałem i do którego jeszcze nie raz wrócę. Hotelik “Fala” w Mielenku, zapomniany przez wszystkich, nieobecny w internecie (ja go dodałem do Map Google :)) Prowadzony przez dwójkę przemiłych starszych właścicieli, którzy już nic nie muszą, za niczym nie gonią a nieco podupadły obiekt jest sposobem na dorobienie do emerytury. Państwo ciepło nas ugościli, zapewnili bezpieczne przechowanie rowerów i mimo, że standard obiektu jest raczej niski to tego dnia już nic nam więcej nie było potrzeba. Szybki prysznic, wypad do pobliskiego baru na klasyczną rybę z frytkami (a co! tradycja musi być) by finalnie napaść lokalny sklepik i z brzęczącym plecakiem udać się na plażę.
Całą wycieczkę zwieńczył malowniczy zachód słońca, woda miała wg. tablicy 8stC, ale nie powstrzymało mnie to przed wyką… hm uczciwie mówiąc przed zanurzeniem się w wodzie 🙂 Wytrzymałem kilka sekund, mors jeszcze ze mnie przeciętny, ale kąpiel w morzu została komisyjnie zaliczona. Pstryknęły kapsle, fale szumiały, zmęczone mięśnie dygotały mi w nogach.. ale było warto!