Z Wrocławia nad Bałtyk – czyli rowerem nad morze w 3 dni

To jedno z takich dziwnych wspomnień z dzieciństwa. Nudząc się w drodze zapytałem ojca, czy da się rowerem dojechać nad morze. Usłyszałem, że da się ale trzeba być sportowcem. Ja sportowcem się nie czuję a jednak mimo dłuższej trasy udało mi się tego dokonać.

Zdecydowanie był to jeden z tych bardziej spontanicznych wypadów – ot posypały mi się “plany” na początek czerwca a urlop już wypisany… Na szczęście w takich sytuacjach mogę liczyć na mojego nie mniej szalonego towarzysza podróży – Pawła, który bez wahania na moją sugestię “a może tak nad morze” powiedział – dawaj, jedziemy!

Przygotowania

Dość szybko doszliśmy do porozumienia w zakresie planu: pierwszego dnia przejeżdżamy przez mniej atrakcyjne tereny, więc lecimy na możliwie dużą odległość, aby w kolejnych móc więcej pozwiedzać. Drugiego powinniśmy przejeżdżać przez znacznie przyjemniejsze i mniej nam znane rejony pomiędzy Wałczem a Bornym Sulinowem. Trzeci dzień jazdę rozpoczniemy w okolicy Drawska Pomorskiego – rejonu, który wielokrotnie oglądałem zza szyby samochodu pędząc nad przereklamowany Bałtyk. Wiele razy podziwiałem urokliwe jeziora tego rejonu przez kilkanaście sekund, tym razem chciałem im poświęcić znacznie więcej uwagi. Tego dnia planowo powinniśmy dotrzeć nad morze, lecz urlopu wypisaliśmy dodatkowo na dzień czwarty – gdyby coś poszło nie tak mieliśmy zapas czasu na dotarcie do Kołobrzegu skąd zabrać miał nas pociąg powrotny do Wrocławia.

Przedwyprawowe zdjęcie ekwipunktu powoli staje się tradycją 🙂

Mam problem z pakowaniem się. Muszę to przyznać. Zawsze chcę zabrać za dużo, mimo przygotowanej listy na końcu zawsze dorzucam trochę szpeju, który często finalnie się nie przydaje. Tym razem postanowiłem zamknąć się w jednej sakwie Crosso Dry Big oferującej 30l pojemności. Było to duże wyzwanie, zważywszy, że chciałem zabrać drona (przydał się) i gimbala (bezsensowny sprzęt na takiej wyprawie) aby uwiecznić wycieczkę na filmie. Pozostałe rzeczy udało się ograniczyć do minimum i nie ukrywam, że byłem z tego całkiem dumny. Pomijam fakt, że trasa biegła głównie nizinami i waga bagażu nie była aż tak istotna 🙂 Mimo to i tak zostałem zawstydzony przez towarzysza podróży, który spakował się typowo bikepackersko i tradycyjnie znów jego w pełni załadowany rower był lżejszy od mojego pustego Rometa 😀

Dzień pierwszy: Wrocław – Czarnków (271km)

Total distance: 272565 m
Max elevation: 1154 m
Total climbing: 2862 m

Zgodnie z planem ruszyliśmy o 5:40 rano, aby możliwie długo jechać z chłodem poranka gdyż zapowiadano upały. Oczywiście już pierwsze 10km upłynęło pod znakiem błądzenia i ciężkich decyzji czy ufać nawigacji OSMAnd, Mapom Google czy własnej intuicji. Na szczęście szybko wybrnęliśmy z błędnie powziętej ścieżki i dalsza trasa przebiegała już bez większych zakłóceń.

Na szczęście przy kolejnej wyprawie nie popadam już w paniczne zabieranie zapasów wody na cały dzień – mimo, że pierwszy dzień wyprawy przypadał na Boże Ciało to nie było kłopotu ze znalezieniem otwartej stacji paliw bądź sklepu. O samym fakcie święta przypomniałem sobie w dość zabawny sposób, gdy wjeżdżając główną ulicą do Gostynia nie zwróciłem uwagi, że ulica jest podejrzanie pusta nawet jak na dzień wolny. Również dziwnie obserwujący mnie ludzie po obu stronach nie zmącili mojego spokoju, dopiero gdy pod kołami pojawiły się kwiaty a przed sobą ujrzałem (dosłownie) niesionego Jezusa zrozumiałem, że wjechałem w sam środek procesji z okazji Bożego Ciała. Lekko skonsternowany zsiadłem z roweru i przebiłem się przez szpaler wiernych aby nie zakłócać już bardziej obrzędów 🙂

Zachód słońca podczas walki o każdy kilometr przejechanej trasy

Dotarcie z Wrocławia do Poznania około godziny 15 uświadomiło mi, jaki dystans już pokonaliśmy. Upał dawał się we znaki, na szczęście nadłożyliśmy kawałek trasy aby odwiedzić moją rodzinę z Poznania, skorzystać z gościnności, zjeść energetyczny obiad i skorzystać z prysznica. Niestety czas nas gonił, więc po chwili odpoczynku ruszyliśmy w dalszą trasę.

Nie mieliśmy zaplanowanych ani zarezerwowanych żadnych noclegów uznając, że nie wiemy ile danego dnia uda nam się przejechać. W okolicach Połajewa dopadł mnie poważny kryzys, wszak pobiłem tego dnia swoją życiówkę już o ponad 100km, jednak po namowach Pawła udało mi się jeszcze wykrzesać siły i dojechać do Czarnkowa, gdzie miał znajdować się obiecujący hostel znaleziony w sieci…

… który był otwarty na oścież, ale nikogo w nim nie było. Znaleźliśmy numer telefonu do recepcji, okazało się, że właściciele wyjechali korzystając z braku rezerwacji i … zapomnieli zamknąć obiekt. Kolejne poszukiwania w Google nie przyniosły wielkich rezultatów, jeden luksusowy hotel i jeden apartament na wynajem za więcej niż planowaliśmy przeznaczyć na ten nocleg – ale trudno, z braku laku udaliśmy się na miejsce. Udało się wytargować niewielki rabat, znaleźć miejsce na zapleczu baru do przechowania rowerów. Jedynymi plusemi apartamentu była niezła knajpa tuż pod nim oraz pełen barek, który akurat pomógł uzupełnić płyny po ciężkim dniu 🙂

Dzień drugi: Czarnków -> Osiczyn (135km)